wszyscy jesteśmy trochę niewidomi [„Imagine”]

Imagine, adekwatnie do tytułu, pozostawia wyobraźni widza szerokie pole do popisu. Już dawno nie spotkałem się z filmem, w którym niedopowiedzenie miało o tyle większe znaczenie niż to, co „widzialne”. Dzieło Andrzeja Jakimowskiego odbiera się w zupełnie innych, jeśli mogę tak to nazwać, rejestrach percepcji. Odmiennych od tych, do których przyzwyczaiło nas kino, bazujące przecież w głównej mierze na zmyśle wzroku. Jest w Imagine kilka (czy wystarczająco wiele, to kwestia potencjalnie dyskusyjna) takich momentów, w których dzięki bombardującej nasze uszy gamie dźwięków możemy w pewnym – rzecz jasna minimalnym – stopniu stanąć na miejscu niewidomych protagonistów. Bez zamykania oczu. Czytaj dalej

jak w niebie… [„Hemel”]

Oglądając holenderską Hemel, moja pamięć przywołała dwa przypominające nieco debiut Sachy Polaka obrazy – tegoroczny Klip i niedawny polski Big Love (2012). Wróciły do mnie zapewne ze względu na – eksponowaną tak w rzeczonych filmach jak i w Hemel – odważną ekspozycję kinowego seksu. Miłość fizyczna jest dla dobrze zagranych (to też cecha wspólna) bohaterek wszystkich tych produkcji filtrem, przez który przepuszczają rzeczywistość – katalizatorem strachu przed utratą wiary w bliska osobę, naturalną metodą zatrzymania tego kogoś przy sobie, panaceum na bolesne wykwity samotności, symptomem nieświadomego pozbawiania się godności. Zarówno jednak serbskiej prowokacji Maji Milos jak i ramocie Barbary Białowąs daleko do filmu Polaka, zwłaszcza pod względem psychologicznej konstrukcji protagonistki. Czytaj dalej

making of psycho [„Hitchcock”]

Film o powstawaniu jednego z najwybitniejszych dzieł wielkiego Alfreda Hitchcocka trochę zawodzi. Najmocniejszą stroną obrazu Sachy Gervasi jest niewątpliwie owo ciekawostkowe przedstawienie genezy „Psychozy” (1960) – od chwili, gdy w ręce „Hitcha” wpadł książkowy pierwowzór autorstwa Robert Blocha, przez proces filmowania i potyczki ze studiem (może to dać powód do zastanowienia, jak wiele dzieł nigdy nie powstało poprzez działanie cenzury), po szczegółowo rozplanowany przez „mistrza suspensu” sposób dystrybuowania filmu. Po prostu fajnie jest zobaczyć na ekranie potwierdzenie filmowych legend. Ale na tym w zasadzie pozytywy „Hitchcocka” się kończą. Czytaj dalej

i wonder [„Sugar Man”]

„Sugar Man” jest filmem, przy którym wcześniejsze ujawnienie największej fabularnej wolty całkowicie psuje smak jego oglądania. To trochę jak oglądanie meczu, znając jego wynik, albo granie z solucją. Wspominam o tym dlatego, że niemal każda recenzja obrazu Malika Bendjelloul, z którą się spotkałem bezczelnie ten znakomity film spojleruje. A trzeba wyraźnie zaznaczyć, że mamy w przypadku „Sugar Mana” do czynienia z mistrzostwem dokumentu, filmem intrygującym w treści i doskonale poprowadzonym, w którym wszystkie elementy współgrają ze sobą równie perfekcyjnie jak wokal i gitarowy akompaniament jego bohatera. Spojler to zaś nic innego jak perfidia. I nieprofesjonalizm. Czytaj dalej

jak tego nie lubić! [„Django”]

Odpowiedź tytułowego bohatera filmu „Django” na z gruntu prowokacyjne pytanie jest dla mnie sentencją podsumowującą moje spotkania z kinem Quentina Tarantino. Mam świadomość braków w filmowej lekturze, które zamienione w obejrzane – a liczone w prawdopodobnie setkach – obrazy zaowocowałyby jeszcze skuteczniejszym rozszyfrowaniem filmów twórcy „Pulp fiction” (1994). Jednocześnie mam poczucie obcowania z wielkim kinem. Bo Tarantino jest wielkim filmowcem właśnie. Twórcą tak inteligentnym, tak świadomym swojej inteligencji i tak polegającym na inteligencji widza, że kształtuje relację widz-film, zamieniając ją w dogłębne, dotykające przeżycie. „Django” jest nie mniejszym od najlepszych dzieł mistrza, równocześnie w pewien sposób od nich odstającym filmowym przeżyciem. Czytaj dalej

spektakl jednego aktora [„Lot”]

Po kilkunastoletnim, umiarkowanie udanym rozbracie z kinem aktorskim Robert Zemeckis wraca w dobrym, widowiskowym wręcz stylu. Tak można bowiem opisać chyba najlepszą sekwencję w jego najnowszym filmie, „Lot”. Awaria i lądowanie samolotu zobrazowane jest niemal wyłącznie z wnętrza maszyny, a mimo to trzyma widza w postronkach napięcia. Dynamiczne zdjęcia i błyskotliwy montaż na spółkę z udźwiękowieniem tworzą wciągającą symfonię podenerwowania, która metamorfuje widza w naprężoną z podniecenia strunę. Kapitalne otwarcie filmu. Czytaj dalej

jestem negatywny [„Ralph Demolka”]

„Ralph Demolka” był chyba najpoważniejszym dla „Meridy Walecznej” konkurentem do Oscara w kategorii Najlepsza pełnometrażowa animacja. W moim odczuciu przegrał słusznie. Opowieść o wikingowej nastolatce ujmowała klasyczną prostotą. Historia szwarccharakteru z automatu do gry, któremu po latach zamarzyło się zostać bohaterem pozytywnym, to aż nazbyt obfity konglomerat różnorakich „tribute’ów” i popkulturalnych motywów. Szalenie przy tym inteligentny i rozsądnie niemoralizatorski, dzięki czemu jego lektura należy do nader przyjemnych. Czytaj dalej

głupota i zagubienie [„Rust and Bone”]

Film „Rust and Bone” nieco mnie zirytował. Nie można niczego zarzucić jego warstwie formalnej. Zdjęcia i muzyka ciekawie się ze sobą komponują, ich wzajemne uzupełnianie się tworzy wrażenie pulsującego dynamizmu, trochę odrealnienia. Film pieści zmysły, estetycznie dowartościowuje. Także i oś fabularna jest w swojej klasyczności w jakiś sposób ujmująca. Nie mogę jednak reżyserowi wybaczyć odpychającego w swoim naturalizmie sportretowania protagonisty. Czytaj dalej

excelsior, a co… [„Poradnik pozytywnego myślenia”]

Prawdę powiedziawszy, co druga recenzja „Poradnika pozytywnego myślenia” w reżyserii Davida O. Russella zawiera wykorzystane także przeze mnie łacińskie słówko. Cóż z tego, skoro wyraz ten tak trafnie definiuje niezwykle – no właśnie – pozytywny przekaz filmu. Powiem szczerze, że już dawno nie widziałem równie budującego filmu. Co prawda, wcale niedawno udowadniałem w swojej ocenie, że „Sesje” (2012) działają nad wyraz pokrzepiająco. W obrazie Bena Lewina okazjonalna słodycz wytrąca jednak aspekt, którym „Poradnik…” jest przepełniony – energię. Czytaj dalej